Moje Pierwsze doświadczenie z Czerwonym Muchomorem

Spędziłem raz cały dzień, łażąc po lesie, ponieważ… kocham siebie i akurat bardzo tego potrzebowałem! Spacerowałem boso po wilgotnej ściółce, przemierzałem knieje i bezdroża, ale przede wszystkim dużo leżałem na ziemi, aby z nią się połączyć. Aby połączyć się z samym sobą, ponieważ ziemia bardzo w tym pomaga. Jest w niej coś magicznego. Nie bez powodu moja babcia mawiała, że ziemia wyciąga z człowieka wszystko, co złe.

Leżałem pod rozległym dębem, słuchając, jak śpiewa swe tajemnicze pieśni. Aż poczułem, że sam jestem jak to potężne, mądre drzewo, którego siła płynie z solidnych korzeni, połączonych z magią całego Życia! Moje eleganckie, mocne korzenie pozwalają na bujną koronę marzeń, sięgającą daleko poza nieboskłon, w misterny sposób dotykając gwiazd i nieznanych światów.

W końcu, po paru godzinach spacerowania/leżenia mój umysł wszedł w kwantowy stan odczuwania wielu wymiarów. Jest to coś, co tak ciężko opisać… ale jest to bardzo zbliżone do bycia we śnie. Z tą tylko różnicą, że jednocześnie jestem w pełni świadomy mojego fizycznego ciała i całego otoczenia. Trochę jakby rzeczywistość materialna mieszała się z wieloma rzeczywistościami snów — moich snów!

To stan świadomości, w którym moje wnętrze i świat zewnętrzny stają się jednością… w jakiś sposób skorelowane ze sobą. Fizyczny świat staje się wtem pełen duchowej głębi, a rośliny i zwierzęta nie są już czymś odrębnym ode mnie, lecz po prostu częścią mnie.

Inni ludzie również, lecz tych w lesie nie było. W ogóle rzadko się ich tam spotyka.

Trzeba dodać, że ta korelacja nie jest linearna… to takie bardziej… senne… rozmyte, niejednoznaczne, nieprostoliniowe – nie tyle logiczne, ile analogiczne. Och te słowa!

A gdy już byłem w tym, nazwijmy to, kwantowym stanie percepcji, oto nagle przemówiła do mnie Amanita Muscaria (Muchomor Czerwony). Jesienią wszędzie ich pełno. Tyle że to było jeszcze lato, więc moje spotkanie z tym grzybem było wybitnym zaskoczeniem! Natknąłem się na tylko jeden taki grzyb w całym dużym lesie, a do tego ów do mnie przemówił.

Usłyszałem go/ją… czy grzyby mają płeć? Cóż mogłem przecież zapytać, ale nie przyszło mi to do głowy!

„Grzyb powiedział mi: zerwij mój kapelusz i noś ze sobą, czując energię„.

Prawdę mówiąc, nie zdziwiłem się zanadto, albowiem takie rozmawianie z różnymi, jak się przyjmuje, niewładającymi ludzką mową istotami, a nawet rzeczami, zdarza się mi od czasu do czasu. Cóż, taka już natura poszerzonej świadomości, którą lubię nazywać kwantowym stanem percepcji. Dla uproszczenia można by przyjąć, że to stan, w którym wyobraźnia staje się nader wybujała i realistyczna.

Daleki jest jednak od stanów, które oferują najróżniejsze specyfiki, jakie niektórzy ludzie lubią sobie zażywać. I ja ich kiedyś próbowałem, ale dawno już. Przestałem zresztą, bo odkryłem, że wcale nie są potrzebne, a ich efekty uboczne dalece przyćmiewają rezultaty pożądane.

Już kiedyś oferowano mi jedzenie grzybów halucynogennych, czyli łysiczki lancetowatej, ale po prostu odmówiłem. Suszoną Amanitą (muchomorkiem) też już mnie częstowano, ale również odmawiałem. Aż tu właśnie niespodziewanie jeden taki owocnik do mnie przemówił wprost z leśnej ściółki. A może sobie to tylko wyobraziłem? Cóż, to nieistotne. Istotne jest to, że w danej ów chwili ufałem sobie i postanowiłem popłynąć z tym doświadczeniem.

Chciałem spróbować, jak ta energia wpłynie na mój organizm, ale trochę się bałem ugryźć jej na surowo. Odkąd przecież pamiętam, zawsze wszyscy powtarzali, że jest to grzyb niebezpieczny i trujący.

Ale oto tym razem Amanita we własnej „osobie” poinstruowała mnie, jak to zrobić!

Stopniowo. Małymi gryzami. Bez połykania, a tylko trzymając na języku przez parę minut, a potem wypluwasz.

Bardzo ciekawe doświadczenie!

Zrobiłem to raz i grzyb okazał się zadziwiająco smaczny! Spodziewałem się jakiejś goryczy, albo innej nieprzyjemności, a kęs tej kapeluszowej czerwieni okazał się rozpływać w ustach! Posmakowałem, poczułem i po chwili wyplułem. Potem jeszcze raz i poczułem, że na razie wystarczy. Moje kęsy były naprawdę nieduże, niczym paznokieć kciuka.

I spacerowałem sobie, obserwując, co też się ze mną wydarzy.

Po kilku minutach takiego zachwycania się spacerem przez krzaczaste zarośla położyłem się pod sosną. Muszę przyznać, że czułem się naprawdę fantastycznie – tak… miękko, a jednocześnie rześko i przytomnie. Nie miałem żadnych zwidów, ani ekstatycznych uniesień. Ot, stan relaksu, czułości zmysłów i wyostrzenia spokojnego umysłu. Amanita z pewnością sprowadza umysł do tu i teraz, i w jakiś sposób dodaje człowiekowi energii. Przy czym jednocześnie uspokaja. To bardzo przyjemny stan!

Wtedy jeszcze nie wiedziałem nic o chemii tego grzyba (cóż, tego mi nie powiedział), i że na surowo jest jednak raczej ciężkostrawny, dlatego jeśli już, to można zjeść tylko odrobinę. Suszenie sprawia, że obecny w grzybie pobudzający i toksyczny kwas ibotenowy zmienia się w relaksujący i znacznie mniej niebezpieczny dla organizmu muscymol. A zatem moje wypluwanie okazało się strzałem w dziesiątkę. Choć, gdy już nieco zgłębiłem temat, to okazuje się, że wśród ludów Syberii ludzie spożywali surowego muchomora właśnie dla dodania sobie wrażenia dodatkowej energii podczas długiego wysiłku. To były taki ichniejszy energetyk.

(Polecam sobie o tym poszperać wśród badań naukowych – to bardzo ciekawy temat. Ja czytałem np. ten artykuł: „Zwyczaje syberyjskich Koriaków. Użycie muchomora czerwonego (Amanita muscaria) w kamczackiej medycynie ludowej„).

Gdy usiadłem pod sosną i zamknąłem oczy – totalnie odpłynąłem. Z mojej podświadomości wychodziły jakieś dziwne wizje… dużo frustracji, gniewu… przepływały lekko, a ja tylko się im przyglądałem. Ciemność tej gęstej części lasu pasowała idealnie do ciemności we mnie. Nie osądzałem jej. To przecież część mnie. Jestem również ciemnością! A gniew, który czuję, nie jest bezpodstawny.

To gniew na duchowość. Na New Age. Na te wszystkie dziwne labirynty teorii, które ludzie tworzą. Po co oni to robią? Dlaczego tak manipulują czymś, co jest proste? Czy tylko ja to widzę?
Mam tego dosyć. Nie mogę tego pojąć. To, jak lawiruje się koncepcjami, przemienia ich sens, tylko po to, żeby potem znowu go odwrócić. Po co to wszystko tak komplikować? Tylko po to, żeby mieć o czym gadać i co sprzedawać? Naprawdę się nad tym zastanawiałem. Ten gniew już tak długo we mnie buzuje, ale staram się go zwalczyć. Bezskutecznie.

Ciemność lasu pasuje idealnie do ciemności we mnie. Wyciąga ją na wierzch. Każe się przyjrzeć, przyjąć, zaakceptować, przestać walczyć. Oto największy dar lasu, pustyni, łąki, gór, morza, jeziora, rzeki, samotności — szczerość uczuć. Nie ma gdzie uciec. Nie ma duchowych nagrań, polepszającej nastrój muzyki, powiadomień społecznościowych, zgiełku ludzkości, elektromagnetycznych wirów masowej świadomości — jestem tylko ja i… moje uczucia. Moja Ciemność… a z niej, w końcu, z cierpliwością i oddechem wyłania się również Światło. Ale najpierw niezbędna jest prostota odczuwania. A to wielkie wyzwanie.

To dlatego w lesie jest zawsze pusto i jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś leżał i oddychał. Dlaczego?
Ludzie nie chcą swoich uczuć. Wolą być online i cały czas czymś zajmować umysł. Myślę, że wybierają digitalizację. Nie chcę prawdziwego życia. Wolą to sztuczne, udawane, filtry AI maskujące niedoskonałości twarzy. Nie ma prawdziwej twarzy. Nie ma prawdziwej duchowości. Duchowość to ciągłe słuchanie czegoś z zewnątrz. Kolejne nagranie. Kolejna kiczowata muzyka do medytacji. Kolejny channeling. Kolejny wykład duchowego pseudoguru…

Ale nie, zaraz, zaraz — jest prawdziwa duchowość!
To odczuwanie. Samotność. Szczerość. Medytacja, w której nie słuchasz kogoś, lecz własnego wnętrza. Nic dziwnego, że czuję gniew, widząc to wszystko. Gniew na obłudę.

A może to mój problem… może niepotrzebnie osądzam?
Cóż, jednak myślę, że to zdrowa reakcja na bzdury. Gniew Mistrza. Święty gniew, który prowadzi do poznania prawdziwego światła – tego, które wyłania się z wewnętrznej ciemności. Tak to przynajmniej postrzegam. I wiem, że coś w tym jest — inaczej tych wszystkich uczuć nie byłoby we mnie.

Okazało się, że energia Amanity bardzo mi pomogła. Nie mam na to żadnego dowodu, poza własnymi odczuciami. Z pewnością coś w niej jest. Zmiękcza człowieka i z pewnością otwiera na podświadomość i ukryte w jej gąszczu niewygodne uczucia… wywołuje wilka z lasu – rzec można.

I tak to było. Na samym końcu miałem wrażenie, że ciemność przelała się ze mnie w las, lecz ten, zamiast przez to pociemnieć, jakby pojaśniał! A może to moje oczy zaczęły widzieć jaśniej?

Wstałem. Obróciłem się, by zobaczyć zachodzące słońce. Poszedłem do skąpanej w promieniach rzeki. Zapach mięty cały czas jest ze mną.

Jestem.

To takie proste!

PS: A wracając do domu, znalazłem takie piękne Kanie, znane też jako Sowy! 🙂